Pytanie ze snu




by Bromba




1.
Ciemno?ć była całkowita. Wydawała się być gęsta i lepka , niemalże namacalna.
Jednak mimo tego miał ?wiadomo?ć , że jš widzi i czuł swoje ciało. Im dłużej
się w niš wpatrywał tym bardziej zdawała się nabierać kształtów. Po dłuższej
chwili mógł już wyodrębnić z czerni zarysy wzburzonego morza. W?ciekłe spie
-nione fale miotały się niczym żywe istoty, uciele?nienie sił natury.

ofiara.jpg

Kristobalzawsze bał się morza nie z powodu choroby morskiej, w?ciekłej nie
-przewidywalnej furii nieokiełznanego żywiołu chaosu, który spokojne błękitne
wody mógł przemienić w ?lepš, niszczycielskš siłę. Widok sztormu był dla
niego gorszy od całkowitej ciemno?ci i napawał go przerażeniem.
Potem dostrzegł statek. Sztorm rzucał z w?ciekło?ciš małš karawela
niczym zabawkš po skłębionych falach. Wyglšdała na żało?nie małš i
bezwładnš w stosunku do bezkresnego żywiołu, który jš otaczał.
Miotana przez kilkumetrowa fale niemalże całkowicie jš przesłania

-jšce sprawiała wrażenie, małej łupiny, która za chwilę przy kolejnej
fali pójdzie na dno. Lęk narastał w nim coraz bardziej. Próbował
krzyczeć, wołać o pomoc, lecz jego usta wydawały się sparaliżowane i
jedyne, co mógł z siebie wydobyć to ciche jęki. Nie mógł uciec. Członki
poruszały się ?lamazarnie i wolno, co chwila plšczšc się w ciemno?ci
i zawadzajšc o siebie nawzajem, skutecznie uniemożliwiajšc podjęcie
jakiegokolwiek działania. Z każdš przerażajšcš chwilš narastała w nim
panika. Nieskoordynowane ruchy, gło?ny łomot serca, urywane jęki

170px-Huitzilopochtli_1.jpg

aztec.jpg
pobudzały tylko skołatany strachem umysł pogłębiajšc odczucie osaczenia.
Cisza, w jakiej, statek targał się po gigantycznych falach, podkre?lała
tragicznš bezradno?ć. Mimo iż cały obraz był tak dynamiczny, żywy i
napełniony ekspresjš to brak naturalnych d?więków sprawiał, że wszystko
było jeszcze bardziej wstrzšsajšce. Kristobal, czuł ogień szaleństwa.
Jego umysł przepełniał zwierzęcy strach. ?Uciec!- jedyna wyra?na my?l
która przebijała się ponad nieokre?lone pierwotne instynkty.
-Już wkrótce- usłyszał szept który jak mu się wydawało otacza go.
Słowa i ich demoniczny wyd?więk kojarzyły mu się z czym? wielkim i
potężnym z czym?, przy czym był mały i bezbronny, nic nieznaczšcy.
-Teothuacan to miejsce- głos narastał i powoli z szeptu przeradzał
się w potężny huk.- gdzie ludzie- bezd?więczny piorun uderzył w miotany
przez sztorm statek. Mrok rozbłysk zimnym ?wiatłem błyskawicy.
Maszt z białym poszarpanym żaglem zawalił się.- stajš się.....
-nagle burza zupełnie niesłyszalna wybuchła kakofoniš d?więków
zagłuszajšcš wszystko dookoła .Pojedynczy huk wystrzału wyrwał go nagle
z objęć koszmaru. Przerażony krzyknšł na całe gardło. Wibrujšcy d?więk
zad?więczał w jego uszach. Szybkim ruchem zerwał się na równe nogi.
Chciał biec gdzie? w mrok uciec z tego miejsca. Kolejny wystrzał wyrwał


xolti.jpg


aztekowie.jpg
go z otępienia. Szybko odzyskiwał ?wiadomo?ć. Stanšł i rozejrzał się
dookoła. Żołnierze biegali w popłochu zajmujšc pozycję. Dwóch muszkieterów
strzelało w ciemnš ?cianę drzew, z której dochodziły demoniczne wrzaski.
Szybko odzyskał ?wiadomo?ć. Na szczę?cie to tylko sen, pomy?lał z ulgš.
To przeklęte parne powietrze nie pozwalajšce na głębszy oddech u?wiadomiło mu,
że znów jest w dżungli. Szybkim ruchem wyszarpnšł miecz. Toldeańska stal.
W ostrzu przez chwilę zatańczyły odbicia gwiazd. To dodało mu pewno?ci.
Spojrzał po sylwetkach konkwistadorów poszukujšc wzrokiem swojego adiutanta.
-Alonso- krzyknšł w kierunku chaotycznie rozbieganego tłumu -Co się to dzieje
u diabła!
Te słowa wystarczyły, aby nieco uspokoić panikę. Konkwistadorzy słyszšc dowódcę
stanęli na chwilę. Tak jakby sami u?wiadomili sobie, co majš robić. Wycišgnęli
miecze. Kilku z nich z nabitymi kuszami stanęło obok zachowujšcych zimnš krew
muszkieterów. Kolejna salwa uciszyła demoniczne wrzaski i krzyki. Jak wiedział
Kristobal nie na długo za dobrze znał Azteków by ufać w chwilowe zwycięstwo.
-Komendancie- z tłumu wyłonił się Alonso dopinajšc paski od pancerza
- Zostali?my zaatakowani przez te czerwone diabły.
-Co robiła straż do diaska- Kristobal był już nie na żarty rozw?cieczony. -Banda
opojów!- krzyczał na stojšcych dookoła najemników- Zachlać mordę i zapomnieć!
O tym tylko my?licie! -wymizerowane zaro?nięte twarze patrzyły na niego zmęczonymi
oczami.- Kto miał dzisiaj straż?!
Z ciemno?ci wyłoniło się czterech żołnierzy ?ciskajšcych w rękach pochodnie i
wlokšc za sobš dwa niezidentyfikowane kształty.
-Oni -odpowiedział jeden z czterech, a pozostali rzucili dwa bezwładne ciała
pod nogi komendanta zbliżajšc do okrwawionych trupów pochodnie, aby lepiej
było je widać. Zastygłe oczy patrzyły pustym wzrokiem. Jeden z nich miał w
miejscu szczęki krwawš miazgę ?cięgien i naderwanych mię?ni. Siła ciosu azteckiej
maczugi pozbawiła go żuchwy. Czę?ć wybitych zębów wgniotła mu się w górne podniebienie,
policzki i nos. Wyglšdał niemal jak miejscowe bóstwo.
Kristobal odwrócił się, żeby nie pokazać po sobie wstrętu. Z trudem powstrzymał
odruch wymiotny, co nie udało się innym, gdyż zauważył kilku żołnierzy zgiętych w
krzakach którzy charczšc rzygali w krzakach rzucani torsjami.
-Pochować ciała i ruszamy !!!- krzyknšł na żołnierzy sam szukajšc swojego ekwipunku.
Mimo krwawych zdarzeń wcišż uwagę zaprzštał mu ten dziwny sen. Może to nie przypadek,
że przy?nił mi się wła?nie teraz, tuz przed ?mierciš kolejnych ludzi, my?lał.
Zaraz...zaraz jak to było... Teotihuacan miejsce gdzie ludzie stajš się...
Czym się stajš? Do kogo należał ten dziwny głos? Te pytanie nie dawały mu spokoju
i mimo, iż chciał o nich nie my?leć powracały z obsesyjnš natarczywo?ciš. Niedługo
się przekonamy do Teotihuacan zostało dwa dni drogi, pomy?lał i zajšł się
wydawaniem rozkazów przygotowujšc ludzi do wymarszu.




tlaloc.jpg

2.

Dżungla była jak żywa przeszkoda. Idšcy z przodu wycinali drogę ciężkimi maczetami.
Kristobal szedł zaraz za nimi z obnażonym mieczem. Rozglšdał się czujnie. Pozwijane
liany przywodzšce na my?l pajęczyny majaczyły w nocnych ciemno?ciach na powykręcanych
drzewach kojarzšc się z bezkształtnym i przerażajšcym krajobrazem piekieł. Migajšce
w ?wietle pochodni cienie spłoszonych zwierzšt lub ptaków wydawały się demonami prze
-kradajšcymi się w cieniu, czyhajšcymi w mroku na swoje ofiary. Nikt się nie odzywał.
Oprócz potępieńczych wrzasków dzikich nieznanych stworzeń, które co jaki? czas dawa
-ły o sobie znać z głębi gšszczu, słychać było tylko rytmiczny ?wist maczet, chrzę
-szczenie zbroi i brzęk mieczy. Co chwila kto? posapywał lub przeklinał z cicha.
Kristobal obejrzał się na chwilę patrzšc na znużone i zmęczone twarze swoich żołni
-erzy. Potargane skudłacone włosy wystawały spod pordzewiałych i powgniatanych hełmów.
Wychudzone zapadłe i brudne policzki otaczały pozlepiane brudem brody. Kilku żołni
-erzy miało szare szmaty owinięte na rękach, nogach lub głowach, przez które sšczyła
się krew ze ?wieżych ran lub widniały rude przybrudzone plamy zaschniętej krwi i ropy.
Wyprawa odcisnęła swoje piętno na każdym, z nas, pomy?lał. Cały oddział, a wła?ciwie
to, co z niego ocalało, czyli około dwudziestu ludzi, było już drugi tydzień w dro
-dze.- Po co to wszystko?- zapytał sam siebie starajšc sobie jednocze?nie przypomnieć
co pchnęło go do tej szalonej eskapady.
?cigali Tezozomeka jednego z ostatnich wodzów-kapłanów Azteckich, za którego schwy
-tanie Cortez obiecał tysišc pesos. Suma ta poczštkowo ?cišgnęła kilkudziesięciu
ochotników. Tezozomek wraz z grupa najwierniej oddanych mu sług wyrwał się z oblężonej
przez Hiszpanów stolicy państwa Azteckiego tuż przed jej upadkiem. Kršżyły plotki,
że wie on gdzie przechowywano skarby, złoto i drogocenne kamienie. To, dlatego podobno


lion-face-teotihuacan.jpg Cortes wyznaczył tak niebotycznš nagrodę za żywego kapłana. Cała wyprawa wydawała się
prostš sprawš. Wystarczyło dogonić Tezozomeka i pokonać jakš? setkę towarzyszšcych mu
słabo uzbrojonych wojowników. Wydawało się to tym łatwiejsze, że wiadomo było, w którš
stronę zmierza zbieg. Jak donosili przesłuchiwani Indianie podšżał on w kierunku
Teotihuacan starożytnego opuszczonego miasta o którym jeńcy nie chcieli nic mówić wybier
-ajšc raczej ?mierć. Kilku przypalanych ogniem błagajšc o łaskawš ?mierć gdy ich stopy
nie różniły się już od zwęglonych gałęzi w ognisku, napomknęło kilka słów o klštwie,
co poczštkowo wzbudziło powszechny ?miech w?ród upojonych niedawnym zwycięstwem Hiszpanów.
Nikt nie brał tego na poważnie. Nikt nie doceniał Tezozomeka. To był błšd. Tezozomek
wkrótce ze zwierzyny łownej stał się my?liwym. Nocne zasadzki wykończyły połowę zuchwalców,
którzy już w my?lach liczyli pienišdze z nagrody, resztę wykończyła dżungla. Wilgoć
duchota i moskity zabijały nie gorzej od Azteckich strzał i maczug. Resztka, która
została miała zszarpane nerwy od życia w cišgłym zagrożeniu. Morale upadło, a klštwa
w umy?le żołnierzy z bujdy przerodziła się w fakt. Lecz było już za pó?no, aby się
wycofać. Po?więcili już zbyt wiele sił, ofiar i wyrzeczeń, aby teraz wycofać się tuż
przed celem. Zresztš, czym jest życie bez złota. Tylko złoto mogło ich uwolnić od
cišgłych walk, zmęczenia i cierpień, od duchoty zgniłego powietrza dżungli. Tylko w
ten sposób mogliby żyć normalnie. Mimo to Kristobal nie był pewien czy to co przeżył
przez ostatnie tygodnie wynagrodzi mu złoto z nagrody. Odpišł manierkę i pocišgnšł
spory łyk czerwonego wina, aby uwolnić się od wštpliwo?ci i przez chwilę zapomnieć.
Szli teraz przez wšski wšwóz o ?cianach zaro?niętych gęstš ro?linno?ciš.
Monotonny odgłos maczet nagle ustał. Obaj wycinajšcy drogę żołnierze leżeli na
przegniłych li?ciach charczšc w agonii. Z ich szyj wystawały lotki strzał. Krisrobal
odrzucił manierkę i skoczył do tyłu bacznie lustrujšc otoczenie.

-Muszkieterzy i kusznicy do przodu!- nie odwracajšc się kiwnšł rękš wskazujšc
jednocze?nie pozycje żołnierzom.
Oddział zafalował i kilku konkwistadorów wysunęło się do przodu. Reszta z wycišgniętš
broniš lustrowała ?ciany wšwozu. Panowała cisza. Cisza zbyt głęboka, pełna napięcia i
wyczekiwania. Jakby cały las wstrzymał na chwilę oddech czekajšc na rozwój wydarzeń.
Reszta oprócz wywołanych przez dowódcę konkwistadorów zbiła się w najeżonš srebrnymi
ostrzami gromadę wodzšc nerwowo wzrokiem po ?cianach wšwozu.
Kristobal zauważył kontem oka, że kilka zaro?li drgnęło.
- Tarcze!!!- krzyknšł sam padajšc na ziemię.
Wibrujšcy ?wist wypełnił powietrze. Kilku żołnierzy padło, inni osłonili się tarczami
odbijajšc strzały. Zza powykręcanych drzew i kęp zaro?li niczym duchy z najgorszego
koszmaru wyłoniły się postacie wojowników. Przebrani za jaguary i dziwne ptaki z
czaszkami tych zwierzšt na głowach wyglšdali jak pół ludzkie pół zwierzęce hybrydy.
Pomalowane i powykrzywiane twarze, o?wietlone księżycem i gibkimi płomieniami
hiszpańskich pochodni, patrzyły zimno na stojšcych na dole konkwistadorów. Trwało to
ułamki sekund.
Pyramid_Sun_Teotihuacan.jpg -Ognia- krzyknšł Kristobal i cisza nagle ożyła od huku muszkietów.
Kilka sylwetek padło. Reszta ze zwierzęcym krzykami rzuciła się ze na głowy oszołomionych
żołnierzy. Wojownicy ubrani w zwierzęce skóry i pióra przy monotonnym d?więku konch
i bębnów który nagle nie wiadomo skšd rozległ się w całej dżungli jak demoniczne
cienie wyskakiwali z gęstych zaro?li pokrywajšcych zbocza.
Przez chwilę zapanował chaos. Konkwistadorzy wpadli w panikę. Azteckie maczugi
zbierały krwawe żniwo. Szczęk metalu, krzyki rannych i konajšcych wzmagały się.
Kolejne salwy roz?wietlały ciemno?ć ukazujšc wykrzywione twarze walczšcych i pokrwawione
trupy u ich stóp.
Kristobal uchylił się przed pierwszym ciosem. Maczuga ?wisnęła nad jego głowš
stršcajšc hełm. Przez chwilę stracił równowagę, i jednš nogš z gło?nym mlaskiem wdepnšł
w rozpłatany brzuch jednego z leżšcych mu pod nogami wojowników. Fioletowe kiszki
zaplštały mu się o nogę. Zatoczył się upadł .Ciało jago przeciwnika sprężyło się do
kolejnego ciosu. Pomalowana w jaskrawe pasy twarz spojrzała na niego z nienawi?ciš.
Kristobal wspierajšc się na jednej ręce drugš z zawrotnš szybko?ciš wyprowadził cios w
odsłonięty brzuch wroga. Wyuczone odruchy konkwistadora brały górę nad my?lš. Ostrze
swobodnie przeszło na drugš stronę. Indianin zacharczał i runšł na ziemię ?ciskajšc
rękami ranę. Kolejnym ruchem odcišł blokujšce mu nogę wywleczone z trupa kiszki. Poczuł
narastajšcy smród będšcy mieszaninš krwi kału i walajšcych się dookoła wnętrzno?ci, był
to nazbyt dobrze mu znany zapach bitwy.
Konkwistador poderwał się i szybko ocenił sytuację. Azteków było mniej, znacznie mniej
niż jego żołnierzy. Poczštkowa przewaga wzięła się jedynie z zaskoczenia. Damy radę tym
diabłom, pomy?lał.
-Za króla Ferdynanda i Hiszpanię!!!- krzyknšł z zapałem do swoich ludzi unoszšc miecz.
Kilka gardeł podjęło okrzyk.
Poskutkowało. Żołnierze otrzšsnęli się i jakby dopiero teraz zdali sobie sprawę z sytuacji.
Panika ustšpiła miejsca silnej determinacji. Nowe siły i werwa wstšpiły w konkwistadorów.
Coraz więcej Indian wirujšcych w bitewnym tańcu padało na ziemię przebitych toledańska
stalš. Bitewne okrzyki dzikich powoli cichły.
Kristobal szukał Tezozomeca, w?ród co chwila wyrywanych z mroku przez blade ?wiatło
księżyca w?ciekłych twarzy Indian. Nie było go. Gdzie mógł się podziać. Zwykle ruszał
razem ze swoimi wojownikami. Uchylajšc się przed ciosami i wyprowadzajšc szybkie sztychy
w osłonięte jedynie zwierzęcš skórš ciała zostawiał za sobš kolejne trupy i wodził
czujnie wzrokiem szukajšc tego na którym naprawdę mu zależało.
Konkwistadorzy czujšc przewagę z obronnego kręgu przeszli w szereg. Stojšc ramię przy
ramieniu niczym żeńcy ?cinajšcy w jednym rytmie kolejne łany zboża, spychali niedobitki
Azteków w stronę skalnej ?ciany. Mimo iż zostało ich zaledwie kilku stawiali zawzięty opór.
Wojownik w skórze lamparta przebity włóczniš szamotał się broczšc ciemnš krwiš. Mimo
potężnej rany wyprowadzał ciosy jakby ból tylko wzmagał jego gniew. Kristobal patrzył
już wiele razy jak walczš Indianie. Zawsze budziło to w nim dziwne uczucie podziwu i
fascynacji. Żołnierze , a wła?ciwie banda najemników i szumowin którzy tworzyli Hiszpańskš
armię nigdy nie byli by zdolni do takiej odwagi i determinacji, no chyba że chodziłoby o
złoto.

bog2.jpg Kristobal zwinnie przyskoczył do rannego wojownika, płynnym i szybkim ruchem wyprowadził
silny cios od dołu w głowę Azteka. Twarz Indianina rozpłatana ostrš klingš rozpadła się
na dwie czę?ci. Jego ciało zwisło bezwładnie na końcu włóczni.
To był ostatni. Martwe ciała Azteków za?cielały dno małego wšwozu. Jednak przeszywajšcy
d?więk konchy, który towarzyszył całej bitwie nie milkł. Głębokie monotonne brzmienie
muszli było zawsze muzykš bitwy wygrywanš przez kapłanów dla azteckich wojowników.
Brzmiał mrocznie i złowrogo niczym requiem i zapowied? zemsty zarazem. Jednak Kristobalowi
mówił co? jeszcze- Tezozomec żyje.- Takie rzeczy jak ten d?więk działały gorzej na
wyobra?nię prostych najemników niż rozwrzeszczane hordy Indian. Konkwistadorzy stali
w bezruchu i milczeniu jakby złowróżbny odgłos zatrzymał czas i zamroził jeszcze przed
chwilš tak żywych i pełnych werwy żołnierzy. Po bitewnym szale przyszedł lęk który mimo
odniesionego zwycięstwa sprawiał, że korzenie niepewno?ci coraz bardziej wrastały w serca
żołnierzy.
Kristobal wytarł okrwawiony miecz o leżšce u stóp ciało. Popatrzył z pogardš na najemników
i krzyknšł:
-Policzyć martwych i opatrzyć rannych! -konkwistadorzy ruszyli się leniwie.
D?więk konchy nie milkł. Wcišż wibrował w uszach, przeszywał nocnš ciszę, wypełniał całš
dżunglę ponurym wezwaniem do bitwy. Nagle na jednym z gę?ciej obro?niętych zboczy pojawiły
się zarysy postaci. D?więk urwał się nagle i zapanowała dziwna nienaturalna cisza. Postać
stała idealnie nieruchoma i gdyby nie wiatr rozwiewajšcy jej płaszcz z piór wydawać by się
mogła integralnš czę?ciš krajobrazu. Jeden z żołnierzy przeżegnał się, inny zawołał Madonnę
, aby chroniła go od złych mocy.
Alonzo adiutant Kristobala podniósł kuszę i dokładnie wymierzył w widmo. Dowódca oszołomiony
niesamowito?ciš sceny dopiero w ostatniej chwili przyskoczył do adiutanta i podbił broń.
Bełt poleciał gdzie? w czarnš skłębionš gęstwinę zaro?li.
-Nie Alonzo! Sam to załatwię- powiedział cicho do żołnierza.- Nie ruszać go!- krzyknšł do
reszty najemników trzymajšcych w pogotowiu kusze i muszkiety.
Sam przeskakujšc ciała Azteckich wojowników i z dzikš zawzięto?ciš wspinajšc się na
zaro?nięte zbocze cišł zamaszy?cie wijšce się wokół nóg zaro?la. Wiedział, że to Tezozomec.
Czekał na tš chwilę. Cała nienawi?ć, gorycz i w?ciekło?ć, jaka narastała w nim odkšd ?cigał
podstępnego wodza dodawała mu nadludzkiej siły.
Tezozomec stał nieruchomo. W jego postawie nie było widać lęku, a raczej oczekiwanie.
Księżyc wiszšcy za nim o?wietlał kontury postaci niesamowitš bladš aurš. W pewnej chwili
Kristobal patrzšc w górę dostrzegł księżyc, który wschodzšc wyżej stworzył aureolę dookoła
głowy kapłana.
Dyszšc i potykajšc się, co chwila słyszał tylko własny puls zagłuszajšcy nawet modlitwy
konkwistadorów na dole. Tezozomec był coraz bliżej. Jeszcze tylko kilka metrów , a będę
go miał. Żaden podstęp , żadna sztuczka nie pozwoli mu uciec.
Nagle postać kapłana drgnęła i przemówił grobowym głosem:
-Teotihuacan to miejsce gdzie ludzie stajš się...- histeryczny ?miech Indianina rozniósł
się po całej dżungli podrywajšc przebudzone stado ptaków. Deszcz zielonych piór posypał
się na głowy żołnierzy.
Kristobal zamarł w bezruchu i instynktownie zasłonił się mieczem oczekujšc na atak. Jednak
nic się nie działo. - Skšd mógł znać te słowa? Skšd znał jego sen ? ? my?lał goršczkowo.
Słowa Tezozomeca wzbudziły w nim niepewno?ć.
Kapłan nagle poruszyła się. Długa ozdobiona piórami ręka uniosła się wskazujšc onirycznym
gestem pole walki. Konkwistadorzy krzštajšcy się w?ród mroku wšwozu, niczym spłoszone
cienie zamarli w bezruchu i oczekiwaniu.
Kristobal obejrzał się powoli kontem oka obserwujšc Indianina. Poczštkowo nic się nie
działo. Kiedy miał już poderwać się do dalszego biegu w górę zboczył jaki? ruch .
Białe lamparcie skóry, w które ubrani byli Indianie zaczęły drgać pod nogami żołnierzy.
Konkwistadorzy zaczęli poruszać się niepewnie. Z zaskoczeniem obserwowali rzucane torsjami
jeszcze przed chwila nieruchome ciała azteckich wojowników. Niepewni i przerażani niczym
dzieci znów zaczęli ustawiać się w pozycjach obronnych.
-Santa Maria!- nagle krzyknšł jeden z żołnierzy.
Kristobal nie widział dokładnie, ale lamparcie skóry przykrywajšce ciała Azteków zaczynały
nabierać kształtów.- Nie... to niemożliwe , starał się zaprzeczyć temu co działo się na dole
. Z każdego jeszcze przed chwila martwego wojownika formował się wielki jaguar. Zwierzęta
przechadzały się sprężystym krokiem dookoła przerażonych Hiszpanów tak jakby każde z nich
wybierało swš ofiarę. Kristobal stał jak sparaliżowany .
Tezozomec powolnym ruchem podniósł do ust białš muszlę. Po chwili monottonny d?więk znów
wypełnił noc. Na ten sygnał bestie z furiš i nieoczekiwana szybko?ciš rzuciły się na
Hiszpanów. Garstka żołnierzy została niemal zasłonięta przez wijšcš się w ?miertelnym
tańcu żywš warstwę cętkowanych potworów. Dookoła rozlegały się histeryczny okrzyki i
zwierzęcy charkot. Echo wšwozu podwajało te piekielne d?więki.
Po chwili ludzkie odgłosy paniki ucichły. Teraz słychać było tylko pomruki zadowolenia
i chrupot gruchotanych ko?ci i dziwny d?więk rozdzieranej skóry przypominajšcy darcie
materiału.
-Już wkrótce Kristobal- usłyszał za sobš szyderczy głos Tezozomeca- Już wkrótce w
Teotihuacan- dopiero teraz Kristobal u?wiadomił sobie, że Indianin mówi po Hiszpańsku.
Próbował zerwać się i rzucić na Azteka. Lęk i dochodzšce z dołu odgłosy uczty drapieżników
tylko wzmagały w nim chęć zemsty i walki. Jednak, gdy tylko się poruszył jego członki
ogarnęła dziwna słabo?ć. Poczuł się nagle zmęczony, skrajnie wyczerpany. Powoli jego
powieki zamykały się , a postać Tezozomeca rozmywała się w sennej mgle.
Słyszał tylko coraz dalszy głos kapłana jak gdyby odprowadzajšcy go w nie?wiadomo?ć:
-Już wkrótce Kristobal....



t5.jpg

3.

Zawalony maszt sprawił , że statek przychylił się niebezpiecznie na prawš burtę.
Kilka postaci z otwartymi ustami poszybowało w stronę czarnych i w?ciekłych fal.
Znów nic nie słyszał i znów czół narastajšce przerażenie. Kolejne pioruny tańczyły
dookoła karaweli zacie?niajšc piekielny kršg burzy.
Cały obraz wydawał mu się bliższy. Widział coraz więcej szczegółów Spanikowane postacie
trzymajšce się kurczowo grubych lin i drewnianych fragmentów statku zaciekle walczyły z
bezwzględnym żywiołem. Masy spienionej wody przelewały się regularnie przez pokład
spłukujšc i wcišgajšc pod wodę kolejnych ludzi.
W?ród chmur dostrzegł dziwny kształt. Jego biel odcinała się wyra?nie od czarnych
pękatych chmur. Poczštkowo my?lał, że to księżyc. Jednak zdrowy rozsadek kazał mu
szybko odrzucić tš my?l. Księżyc w pełni był zjawiskiem niedorzecznym, niemożliwym
podczas tak gwałtownej burzy. Poza tym kształt ten był bardziej pocišgły, owalny,
a nie okršgły. Bardziej przywodził na my?l wielkš pozbawionš rysów twarz niż regularnš
okršgłš tarczę księżyca.
-Czekam- cichy szyderczy szept zawibrował nagle gdzie? w pobliżu.
Kristobal poczuł jak cos popycha go w stronę tańczšcego na falach wraku. Jak leci nad
zdewastowanym pokładem. Żołnierze i marynarze nie widzieli go. Ze zwierzęcš determinacja
trzymali się zdewastowanych resztek statku. Przeleciał nad zgruchotanym masztem.
Jaka? siła pchała go w miejsce wej?cia pod pokład. Po chwili stanšł przed ociekajšcymi
wilgociš drzwiami z grubych desek.
-Czekam na ciebie- głos był znajomy i dobywał się zza drzwi. Fala nienawi?ci ożywiła
w głowie wspomnienie Tezozomeca. -Czekam tam gdzie ludzie stajš się...- Kristobal
stanšł i z całej siły pocišgnšł bršzowš klamkę.
Zalała go fala jasno?ci. Mrużšc oczy i wytężajšc wzrok z trudem dostrzegł ciemne
kontury postaci nie był to jednak kapłan. Agresja obudzona głosem Tezozomeca ustšpiła
miejsca panicznemu lękowi. Biała wiszšca koszula i spojrzenie błękitnych oczu, mocne
i pewne. Zbyt dobrze znał postać stojšcš w strugach ?wiatła tuż przed nim...Nazbyt
dobrze...

t5.jpg

Bęben wyrwały go z koszmaru. Była noc. Stanšł chwiejnie i drżšcymi rękami
wyszarpnšł ostrze. Cały drżał. Na plecach czuł strugi zimnego potu. Był sam.
Czujnie rozejrzał się dookoła i aby dodać sobie pewno?ci zaczšł dotykać swojego
ciała w wojskowym nawyku sprawdzajšc kolejne czę?ci ekwipunku. Było wszystko.
D?więk bębna wibrował w uszach. Gdzie ja jestem? Cała ?wiadomo?ć wróciła nagle i
wzmożona wspomnieniami koszmaru uderzyła w nie do końca rozbudzony umysł jak twarda pię?ć.
- Tezozomec, noc, dżungla i jaguary.- te trzy słowa zaczęły kršżyć obsesyjnie w jego umy?le,
przerażajšca prawda nie możliwa i nie prawdopodobna. Nie chciał w to uwierzyć. Jego
?wiadomo?ć usilnie próbowała bronić się przed tańczšcymi pod powiekami, tak nie realnymi
scenami ostatniej bitwy. Kolejne fale uczuć zderzyły się ze sobš, gdy podniósł oczy
i spojrzał przed siebie. Lęk walczył z ciekawo?ciš, nienawi?ć ze zdrowym rozsšdkiem.
Kamienne mury starożytnego miasta stały posępnie w?ród pustynnych wzgórz.
Spo?ród martwych uliczek dobywał się rytmiczny d?więk bębnów. Puste okna mniejszych
budowli wydawały się patrzeć na intruza złowrogo. Teotihuacan wzywał Kristobala mrocznš
tajemnicš, odpowiedziš na pytanie ze snu. Przez chwile wahał się patrzšc w oszołomieniu
na kamienne mury. Jednak wrodzony upór i niezaspokojona ciekawo?ć wzięły górę nad chęciš
ucieczki. Hiszpan ruszył kamiennš uliczkš w stronę z której najsilniej dobiegały d?więki.
- Droga Umarłych - usłyszał jak gdyby szept na krawędzi rzeczywisto?ci. Może ja cišgle
jeszcze ?pię, pomy?lał i przetarł oczy.
Nie spał. Patrzył na kolejne załomy i mroczne zakamarki. Każdy najdrobniejszy cień napawał
go lękiem. Każdy krok przybliżajšcy go do ?ródła d?więków był coraz trudniejszy. Nogi
stawały się coraz cięższe i niechętne do dalszego marszu. Kamienna ulica była zupełnie
pusta. Noc spowijała wszystkie budowle. Całe miasto tonęło złowrogim mroku. Szedł w
stronę największej budowli. Była to masywna ?wištynia bardziej przypominajšca górę niż dzieło ludzkich ršk.
Gdy wyszedł na wielki plac d?więk bębna urwał się raptownie.- Piramida Słońca- pomy?lał
Kristobal sam zaskoczony swojš wiedzš. Patrzył na wielki masyw ?wištyni, której szczyt
tonšł w szarej mgle leniwie spływajšcej po ?cianach budowli. Ogrom konstrukcji był tak
przytłaczajšcy, że Hiszpan mimo woli zatrzymał się.
Stał przez chwilę wahajšc się i próbujšc opanować coraz silniejszš chęć ucieczki. Ostrze
które trzymał przed sobš drżało w jego ręce. Z trudem przełamujšc opór ciała zrobił
pierwszy krok. W tym samym momencie bębny jak huragan wypędziły cisze z pustego placu.
Do tych d?więków po chwili dołšczyły się monotonne konchy i skrzeczšce piszczałki. Po jego
obu stronach nagle zapłonęły znicze tworzšc ognistš drogę do ?wištyni.
Kristobal stanšł w pozycji bojowej. Przed sobš trzymał srebrzyste ostrze w którym zatańczył
płomienie.
-Chod? do mnie - usłyszał znajomy głos Tezozomeca.
Indianin stał na końcu drogi tyłem do ?wištyni i patrzył kamiennym wzrokiem na
konkwistadora. Nie miał broni. Za nim majaczyła kupa gałęzi ułożona w wysoki stos.
-Wreszcie cię mam- pomy?lał Kristobal i serce karmione dawnš nienawi?ciš zaczęło szybciej
bić. Tygodnie w tej przeklętej dżungli, cały oddział przednich ludzi , całe zmęczenie, nie
przespane noce wreszcie znajdš zapłatę. Ruszył pewnym krokiem. Rysy jego twarzy ?cišgnęły
się w zwierzęcy grymas w?ciekło?ci. Lęk i panikę którš czuł jeszcze przed chwilš zastšpiła
furia i nienawi?ć.
Tezozomec stał nie poruszony i jak się wydawało u?miechnięty. Był coraz bliżej.
Widział już wszystkie zmarszczki i blizny na ogorzałej twarzy Indianina.
Gdy był już kilka kroków od niego kštem oka dostrzegł stojšce obok jaguary. Zwierzęta
stały w idealnym bezruchu i poczštkowo my?lał, że to kolejne chore rze?by które widział
już wcze?niej. Było ich dokładnie tylu ilu wojowników w wšwozie. Ich głodne drapieżne oczy
błyszczały czerwieniš w ?wietle ognia. Patrzyły na niego łapczywie i czujnie. Zwolnił.
Lecz jaguary nie reagowały. Słyszał tylko dziwny charczšcy pomruk dobywał się z ich gardeł:
-Rrrrodzi sssię!!!
xolti.jpg xolti.jpg Twarz kapłana stojšcego zaledwie kilka metrów od niego
zdawała się być rozpromieniona.
Nie tego nie mógł ?cierpieć. -Ten parszywy oszust,
rze?nik barbarzyńca i morderca teraz
u?miechał się jak uradowane dziecko. Nie choćby
miał zginšć zetrze mu ten u?miech z twarzy!
Choćby za cenę życia! Czerwona mgła zasnuła mu oczy. Kłykcie zbielały od ?ciskania
rękoje?ci miecza. Zmaltretowane twarze
wszystkich współ towarzyszy w ułamku sekundy
przemknęły mu przed oczami. Nie zwracał już uwagi
na dzikie koty. W?ciekło?ć buzowała w nim
jak płomienie zniczy stojšcych na dziedzińcu.
W ?lepej furii krzyknšł i rzucił się na
bezbronnš postać Indianina.
Srebrzysta stal jednym pewnym ruchem przeszyła chuderlawe ciało wodza. Tezozomec zachwiał
się i upadł do tyłu na stos gałęzi, który w tej samej chwili zapłonšł kilku metrowym
płomieniem. Bębny i inne instrumenty nagle umilkły. Szpaler zniczy również zgasł.
-Dokonało się!!- zaryczały jaguary.
Kristobal spojrzał na nie. Zwierzęta nagle zaczęły tarzać się w konwulsjach. Cętkowana
skóra zaczęła napinać się i pękać. Z pęknięć wychodziły kolejne kończyny. Okrwawione
nogi, pokaleczone ręce, tułowie z dziurami po kulach muszkietu. Po chwili cały plac
za?cielały ciała pokonanych w wšwozie Indian spowitych poszarpanš cętkowanš skórš.
Leżeli bezwładni, zimni, martwi pozbawieni gibko?ci i życia, które mieli w zwierzęcych
postaciach.
xolti.jpg xolti.jpg Hiszpan odsunšł się od ognia. Ręce mu drżały. Poczuł paniczny strach. Przerażony
rozglšdał się dokoła szukajšc drogi ucieczki. Jedyny d?więk jaki słyszał to pękajšce w
ogniu gałęzie i syk tłuszczu z palonego ciała kapłana. Było to gorsze od w?ciekłego
d?więku bębnów, których w furii prawie nie słyszał. Smród palonego mięsa drażnił nozdrza
i napełniał go jaszcze większym lękiem.
Oniemiały patrzył na potężny stos. Tuż nad buchajšcym płomieniem tańczšcym w?ród mroku
gęstniała potężna chmura dymu. Czarny skłębiony kształt formułował się z chaotycznych
wyziewów. Wkrótce konkwistador dostrzegł wyra?ne rysy. Twarz Tezozomeca do połowy
przysłaniała ?wištynię. Wielki białe oczy patrzyły na niego z czarnej materii.
Był w nich tryumf i szaleństwo. Kristobal poczuł ?cisk w żołšdku i sucho?ć w ustach.
Niepewnie cofnšł się o kilka kroków. Miecz wysunšł mu się z ręki i z brzękiem uderza
o kamienie.
Czarne wielkie usta wygięły się w u?miechu. Potężny szyderczy ?miech napełnił
całe martwe miasto. Kristobal odwrócił się i zaczšł biec. ?miech narastał i wydawało mu
się,że nigdy się od niego nie uwolni. Lawirował między pustymi zakamarkami ulic,
co chwila uderzajšc się o wystajšce załomy. Mimo to nie czuł bólu. W głowie kwitła mu
tylko jedna my?l - Uciec, wyrwać się na pustš przestrzeń i biec. Byle dalej od tego
przeklętego miejsca.
-Do zobaczenia wkrótce Kristobal!!!- usłyszał za sobš demoniczny i skrzeczšcy głos istoty.


4.

Lampa kołysała się gwałtownie. Cienie wydłużały się i nikły w jasnej po?wiacie
chybotliwego płomienia. Na łóżku tuż przy iluminatorze leżała blada postać tonšca
w morzu skotłowanej po?cieli. Nad niš pochyleni stali dwaj ludzie. Jeden z nich
ubrany jak szlachcic w kapeluszu z piórem i szpadš u boku. Drugi był żołnierzem w
metalowej lekko pordzewiałej zbroi.
-Zaczšł co? krzyczeć- tłumaczył żołnierz- W on czas pobiegłem po ja?nie pana
don Hernando.
Szlachcic przez chwilę patrzył w białš jak kartka papieru twarz chorego. Jej rysy,
co chwila zmieniały się w grymasie bólu a spękane usta szeptały co? z trudem.
Don Hernando zdjšł kapelusz, rzucił go niedbale na łóżko i pochylił głowę nad
ustami majaczšcego.
-Teotihuacan to miejsce...- usłyszał słaby szept.
Podniósł głowę i spojrzał na stojšcego obok żołnierza.
-Zostanę przy nim dopóki ten cholerny sztorm nie ustanie. Ty biegnij pomagać marynarzom.
-Tak jest don Hernando!- żołnierz odwrócił się i z trudem łapišc równowagę wspišł
się po schodach prowadzšcych na pokład.
Szlachcic usiadł na łóżku i wzišł omdlewajšca rękę chorego mierzšc puls.
-To miejsce.. To miejsce...- słowa leżšcego były coraz gło?niejsze , a na twarzy
malował się niepojęty ból i wysiłek. Szlachcic patrzył na niego z troskš.- Majaczy
biedak, pomy?lał.
-Gdzie ludzie...Stajš się... -spękane usta cedziły kolejne wyrazy jak słowa modlitwy-Stajš
się...
-Stajš się bogami!!!- wykrzyczał chory i podniósł się gwałtownie do pozycji siedzšcej.
W tym samym momencie grzmot zagłuszył wszystko. Błysk na chwilę o?lepił don Hernanda.
Statkiem wstrzšsnęło i po chwil dało się słyszeć głuchy trzask i łomot. Karawela
niebezpiecznie przychyliła się na lewš burtę. Butelki, ksišżki, i krzesła poszybowały
w tym kierunku rozbijajšc się o ?cianę.
-Maszt się zawalił!!!- słychać było zrywane i tłumione przez wiatr okrzyki marynarzy z
pokładu. -Biada nam!!! Santa Maria!!!
Kristobal wodził dookoła spłoszonym spojrzeniem. Pamiętał słowa, które wykrzyknšł.
Znalazł odpowied? tam gdzie było pytanie. We ?nie.
-Gdzie ja jestem?- spojrzał na nie młodš brodatš twarz don Hernanda.
-Na morzu panie- powiedział szlachcic trzymajšc się kurczowo rze?bionej poręczy
łóżka i patrzšc z zaskoczeniem na twarz Kristobala.
-Skšd się tu wzišłem? - spytał. Złe przeczucia jak kruki zaczęły gnie?dzić się w jego
sercu.
-Byłe? panie na wyprawie. ?cigałe? Tezozomeca. Cała wyprawa zginęła, a ty wróciłe?
w łachmanach i malignie - relacjonował don Hernando- Majaczyłe? w goršczce i prawie
się nie budziłe?. Bredziłe? co? o duchach, klštwie, jaguarach. Cortez rozkazał cię
panie załadować na statek i odstawić do Hiszpanii. To cud że? przeżył.
Nagle wszystko stało się jasne. Karawela, sztorm, kolejne zdarzenia ze snu sprawdzały
się. Tknięty nagłym przeczuciem Kristobal poderwał się z łóżka i w białej koszuli
przebiegł kajutę. Tuż przy schodach potknšł się i z trudem złapał się futryny.
-Dokšd panie tam burza piekielna!!- krzyczał starzec próbujšc się poderwać lecz
kolejny wstrzšs zwalił go z nóg.
Kristobal kilkoma susami przesadził schody. Był już przy drzwiach i dokładnie wiedział,
co za chwilę się stanie. Drzwi nagle otworzyły się z trzaskiem. Przed nim stał... On
sam. W zbroi i pełnym ekwipunku. On ze snów z wyrazem ?miertelnej trwogi na twarzy.
Trwało to kilka chwil, po których postać tak materialna i żywa rozwiała się w
huraganowym wietrze jak widmo, nigdy nie istniejšcy duch.
Odgłosy burzy zagłuszały wszystko. Potężne fale z furiš waliły w ledwo unoszšcy się
nad wodš wrak. Bliskie grzmoty były jak armatnia kanonada. Wstrzšsnšł nim dreszcz lęku.
Konkwistador zrobił kilka ostrożnych kroków i wyjrzał na pogruchotany pokład. Strzaskany
maszt leżał na lewej burcie tak, że przy kolejnych falach karawela chyliła się coraz
bardziej na bok w stronę czarnego odmętu. Tu i ówdzie na resztkach olinowania i żagla
wisiało kilka postaci niczym mszyce trzymajšce się umierajšcej ro?liny. Bał się.
Zrobił ostrożnie jeszcze kilka kroków trzymajšc się zbielałymi pacami kawałków desek.
W głowie zaczęła mu kršżyć coraz bardziej prawdziwa odpowied? na senne majaki:
Teotihuacan to miejsce gdzie ludzie stajš się bogami.
-Zgadłe? Kristobalu!!! - potężny głos jakby dziesięciu gromów zagłuszył żywioł.
Kristobal powoli podniósł głowę i spojrzał w sino-czarne niebo. Dokładnie tam gdzie
w jego ?nie, l?niła trupim księżycowym blaskiem wielka głowa Tezozomeca.
-A teraz pokażę ci moje piekło!!!- powiedział potwór z rado?ciš i nutš triumfu w
głosie.
Krajobraz nagle się zmienił. Niebo przybrało granatowo zielony kolor. Twarz demona
rozja?niła się dziwnš barwš nieodparcie kojarzšcš się Kristobalowi z ogniem. Pióra i
puch, które niczym dziwny zarost otaczały szyję Tezozomeca i niczym włosy wyrastały
z gigantycznej głowy stały się ceglasto czerwone. Krzywy u?miech okrucieństwa wykrzywił
demoniczne oblicze. W?ciekłe morze stawało się coraz bardziej czerwone, jakby
rozżarzone, by po chwili przemienić się w wielki ocean goršcej lawy.
Demon zaczšł się ?miać wibrujšcym skrzeczšcym ?miechem ukazujšc rzędy białych i
ostrych jak szpilki zębów. W miejscach oczu pojawiły się białka, które odbijały
przerażajšce pandemonium.
Kristobal padł na zmurszałe i wilgotne deski pokładu i zacisnšł oczy. Łzy spływały
mu po policzkach całymi strumieniami.- To nie może być prawda, - szeptał. Goršco
stawało się nie do zniesienia. W niektórych miejscach lawa wystrzeliwała w snopach
iskier na kilkadziesišt metrów w górę. Krzyki płonšcych ludzi uczepionych resztek
masztu mieszały się ze skrzekiem demona. Samotna zgruchotana karawela posuwała się
lekko po nie skończonym goršcym morzu ognia.

Pa?dziernik-Grudzień 20001

Koniec